Wyjechałem do Izraela na zaproszenie Ministerstwa Turystyki, by eksplorować dobrodziejstwa kuchni tego regionu - szczególnie wegańskich specjałów. Ale nie tylko. Odwiedziłam liczne bazary, lokalne markety i mnóstwo restauracji, w których dania przygotowane były głównie z roślin, warzyw, nasion i owoców. Cała podróż miała charakter wegański, ale nie byłabym sobą gdybym nie spróbowała też innych specjałów. Krótko mówiąc jadłam i zwiedzałam przez kilka dni. Czyli to co kocham najbardziej.
Oprócz naszej kochanej przewodniczki Miriam, która pokazała nam piękny świat Tel Avivu, Jafy i Jerozolimy dostaliśmy w pakiecie przewodniczkę kulinarną z firmy https://www.deliciousisrael.com/ . Pisze o tym dlatego, że każdy z Was kto podróżuje do Izraela może sobie zamówić uroczą kobietę, która oprowadzi Was po okolicznym street foodzie i opowie o lokalnych pysznościach. Prawdziwym smaczkiem dla mnie była informacja, że ani falafel, ani hummus ani nawet szakszuka to nie są tradycyjne dania izraelskie. Pochodzą z innych krajów Bliskiego Wschodu. Natomiast Izrael zaadoptował je na swojej ziemi i serwuje jako lokalne frykasy.
Pocieszę Was, że tak się dzieje wszędzie na świecie. Natomiast rdzenną i tradycyjną potrawą jest sabich czyli poranny chleb pita podany z bakłażanem, jajkiem na twardo, sałatą, tahiną lub hummusem. Przepyszna lokalna przekąska, która skradła moje serce. Oprócz tego hitem wyjazdu jest słodki deser Malabi, który może być przygotowany na bazie zwykłego mleka lub w wersji wegańskiej na mleku kokosowym z wodą różaną, cukrem i orzechami. W smaku przypomina trochę panna cottę, ale jego konsystencja jest zupełnie inna.
Na każdym kroku można zjeść oczywiście hummus, który nieodzownie kojarzy się z tamtejszym regionem. Jak to zwykle bywa w każdym miejscu na świecie z jego jakością bywa różnie, ale Izraelczycy wychodząc naprzeciw oczekiwaniom nowoczesnego stylu życia kombinują jak mogą, by wilk był syty i owca cała czyli eksperymentują jak tu zadziwić świat. Jednym z miejsc, które karmi swoich gości hummusem od 1947 roku jest Shlomo and Doron. Od 5 lat właściciel stara się ściągnąć gości swoimi nowoczesnymi wariacjami na temat tej tradycyjnej potrawy. I tak na przykład serwowana jest tam Humshuka czyli hummus z szakszuką. Muszę przyznać, że jak usłyszałam o tym wynalazku to nie byłam do niego przekonana od pierwszej chwili. Ale spróbowałam i gorąco wszystkim polecam. Szczególnie w zestawie z hummusem i falafelem i hummusem z sumakiem, oliwkami i cebulą.
Jeżeli jesteśmy już przy hummusie to przyda się Wam lekcja jak powinno się go spożywać. Izraelczycy od razu rozpoznają po sposobie jedzenia znanej pasty z cieciorki z tahiną kto jest swój, a kto obcy. Zazwyczaj wszyscy przyjezdni jedzą hummus sztućcami. A savoir - vivre tamtego regionu mówi, że hummus powinno się jeść rękami. Ale nie tak jak hindusi, którzy nawet zupę czy ryż jedzą dosłownie palcami - tylko za pomocą cebuli lub chleba pita. Należy oderwać kawałek pity, zrobić z niej mały koszyczek i zagarnąć hummus talerza i wsadzić sobie prosto do paszczy. Dla tych, którzy są gluten free z pomocą przychodzi łódeczka z surowej cebuli. Zarówno białej jak i czerwonej.
Jednak na najlepszy hummus zabrała nas przewodniczka do Jerozolimy. Obok miejsc świętych ściśle związanych z religią chrześcijańską - tam, gdzie ukrzyżowano i pochowano Chrystusa - rozciąga się mały bazar. Tam mężczyźni siedzą wokół straganów i palą sziszę. W bocznej alejce można dostrzec 4 stoliki i kuchnię wielkości małej piwnicy. Dosłownie 2 metry kwadratowe. I tam stoi młody kucharz, który strzeże swej receptury jak oka w głowie, gdyż wie, że jego hummus nie ma sobie równych. W karcie znajduje się dosłownie 6 pozycji: falafel, frytki, 2 rodzaje hummusu, herbata i kawa. Nasza Miriam czyli przewodniczka uprzedziła go, że przyjedzie upierdliwa blondynka z Polski i na pewno będzie błagać go cielęcymi oczami o przepis. Zgodził się. Choć nie za pierwszym razem. Był tylko jeden warunek: nie można robić zdjęć ani filmować! Opowiedział mi o każdym etapie przygotowania pasty. Przepis znajdziecie oczywiście pod artykułem. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć i szybciutko powróciliśmy do zwiedzania.
O samym Tel Avivie można by pisać godzinami. To miasto liczy sobie zaledwie 70 lat i jest uznawane za jedno z najdroższych na świecie obok Londynu, Tokio i Nowego Jorku. Zwiedziliśmy tu mnóstwo restauracji i tych większych i mniejszych. Miasto zachwyca swoimi kolorami, smakami i energią. Stare Miasto czyli Jaffa to miejsce, które wita turystów wąskimi uliczkami, kolorowymi kwiatami i małymi sklepikami z atrakcjami nie tylko dla przyjezdnych.
Zarówno w samym Tel Avivie jak i w Jaffie znajdują się porty, które z racji swej bezużyteczności przerobione zostały na atrakcję gastronomiczną czyli małe restauracyjki, w których zostawia się ogromne rachunki. Mówić krótko: jest tam drogo jak cholera. A wydaje się być tak lokalnie. W starym porcie w Jaffie jest jedna z najbardziej znanych restauracji The Old man and the Sea, do której ciągną tłumy z całego świata. I słusznie. Klienci są tam rozpieszczani cudowną obsługą, przepysznymi mezze, owocami morza i świeżymi rybami. Stolik na 4 osoby zazwyczaj jest sporo większy, gdyż serwowanych przystawek jest 14.
Nie będę się rozpisywać na temat wszystkich dzielnic i pięknych widoczków - choć stara dzielnica Neve Tzedek z parterowymi domkami na pewno zasługuje na uwagę. Plaża w Tel Avivie jest jakby wciśnięta w miasto i w zasadzie prosto z hotelu wychodziliśmy na plażę. Co ciekawe wszystkie domy i hotele ustawione są bokiem do morza. Budowano je kiedyś tak na wypadek ataków morskich. Zatem nikt z wczasowiczów nigdy nie może zamówić sobie pokoju w hotelu z widokiem na morze.
Jak już zapewne wiecie jestem dziewczyną bazarową. Zatem wielką atrakcją dla mnie była wizyta na Carmel Market czyli największym bazarze w mieście. Przyprawy, hałas, stanowiska z sokiem wyciskanym ze świeżych granatów i pamiątki to tylko ułamek wielkiego targowiska, na którym spotkać można ludzi z całego świata. Oczywiście można spróbować tam lokalnych frykasów. Drugim takim miejscem jest Levinsky Spice Market (nie mylić z Moniką Levinsky) - nieco mniejszy, ale otoczony wspaniałymi restauracyjkami i sklepami z przyprawami. Można powiedzieć, że to miejsce jest dość hipsterskie choć nie widziałam tam żadnego hipstera.
Na koniec zostawiam Wam moją ulubioną historię. Dwa lata temu byłam w Tel Avivie z koleżankami. Bardzo skrupulatnie czytałyśmy wszystkie przewodniki, gdzie najlepiej się udać, by dobrze zjeść. Jednym z punktów na naszej kulinarnej mapie była szakszuka w miejscu o nazwie Doktor Szakszuka. Znalazłyśmy to miejsce na mapie i ruszyłyśmy na podbój lokalnego przysmaku. Nie wiem jak to się stało, ale po wielkich poszukiwaniach ostatecznie nie udało nam się tam dotrzeć.
Pamiętam jak dziś, że lecąc w drogę powrotną do domu naszym jedynym żalem było to, że nie spróbowałyśmy szakszuki od mistrza, o którym mówi cały świat. Kiedy poznałam naszą przewodniczkę Miriam opowiedziałam jej tą historię. A Miriam nasz człowiek Skarb już wiedziała co zrobić. Zabrała mnie tam, by powitał mnie sam Doktor Szakszuka i przygotował stanowisko, by osobiście nauczyć mnie swojego wspaniałego, kulinarnego dzieła. Opowiedział mi też wspaniałą historię skąd się szakszuka wzięła w jego życiu. Otóż w latach 60 - 70 - tych ubiegłego wieku był paserem i drobnym cinkciarzem. Robił małe przekręty na dzielnicy. Aż w końcu wpadł i trafił do więzienia.
Nie potrafił nic innego jak tylko ugotować jedno danie, którego nauczyła go mama. Zatem, by zjednać sobie więźniów przygotowywał im codziennie właśnie szakszukę. I tak postanowił, że zmieni swoje życie jak tylko uda mu się wydostać na zewnątrz. Jak postanowił - tak uczynił. Zaraz po wyjściu z więzienia otworzył swój lokal i do dzisiaj serwuje najlepszą szakszukę o której rozpisuje się cały świat. Nauczył mnie jak ją przygotować krok po kroku. A potem zabrał na kuchnię i tłumaczył jak przyrządzić inne dania.
Cały czas powtarzał, że jestem za chuda jak na kucharza. Ale dostrzegł moją iskrę w oku dokładnie tak samo jak ja jego. Ja byłam szczęśliwa i zaszczycona, że mogę przez chwilę się od niego uczyć, a on czuł dokładnie to samo stając się moim nauczycielem. Opowiadał mi różne historie ze swojego życia i opisywał każdy fragment restauracji - dlaczego wygląda tak, a nie inaczej. Przywoływał wspomnienia z dzieciństwa i smaki, które na zawsze ukształtowały jego charakter.
Bo to jest właśnie kuchnia, którą kocham. Kuchnia, którą tworzą ludzie, ich historie i przygody. Do której dodaje się aromatycznych przypraw i składników z danego regionu. Wyszukane dania czy uliczne potrawy nie byłyby tak fascynujące, gdyby spłycić je tylko do wymiaru przepisu. Wówczas podróże nie miałyby sensu, gdyż każdy przepis jest już w internecie. A ja z tej wyprawy wróciłam nie tylko z pełnym brzuchem i bananem na twarzy.
Ta podróż pokazała mi jak życie bywa przewrotne. Jeszcze dwa lata temu szukałam miejsca, w którym zaledwie kilka dni temu gotowałam z właścicielem jego danie popisowe. Nie wiemy co się wydarzy w przyszłości i to jest absolutnie fascynujące. Dlatego nie bójmy się marzyć i spełniać te marzenia. Każdy z nas ma do nich prawo i każdemu z nas należy się szczęście. A ja po raz kolejny przekonałam się, że poprzez jedzenie, smaki i miłość do ludzi świata w nieprzewidywalny i tajemniczy sposób mogę zdobywać swoje wyspy szczęśliwe….